Wiele osób pyta mnie, po
co ćwiczę? Jestem szczupła, zdrowo się odżywiam, nie muszę gubić
zbędnych kilogramów, więc, po co jeszcze się tak męczę? Nie lepiej iść
do kina albo poczytać książkę? Ciężko mi tak z marszu odpowiedzieć,
często po prostu się uśmiecham. Dla osób, które nigdy regularnie nie
ćwiczyły dla samych siebie, nie żeby schudnąć, moja postawa jest nie do
zaakceptowania.
Ćwiczę od wielu lat z różnymi przerwami, zaczęłam w szkole podstawowej, kiedy to nikt nie słyszał jeszcze o byciu fit, a kult zdrowego wysportowanego ciała miał dopiero nadejść. Kupowałam wtedy kasety z ćwiczeniami Cindy Crawford i Claudii Schiffer. Znałam na pamięć każdą minutę tych kaset.
Podczas studiów ćwiczyłam
bardzo nieregularnie. Pracowałam już zawodowo, a każdy weekend spędzałam
na uczelni. Ciężko mi było regularnie ćwiczyć, aż wstyd się przyznać,
ale odżywiałam się wtedy potwornie. Jadłam od czasu do czasu, rzadko coś
ciepłego, za to pochłaniałam ogromne ilości słodyczy!! Tak całkiem
szczerze, to się nimi głównie żywiłam. Na studiach koleżanki nazywały
mnie Kinder, bo zawsze miałam jakiś baton Kinder w torebce. A co
najdziwniejsze ważyła niecałe 50 kilo. Ubrania kupowałam na dziecięcym
dziale, bo wszystko było na mnie za duże, a rozmiaru 34 nie było jeszcze
w sklepach. No, ale tamten metabolizm przeminął bezpowrotnie.
Dziś po
takiej dawce słodyczy nie dość, że żołądek przewróciły mi się do góry
nogami i chorowałbym przez tydzień, to batony poszłyby mi po prostu w
tyłek.
Po studiach, gdy mój tydzień zaczął być bardziej unormowany,
powróciłam do regularnych treningów i jest tak do dziś. Zaczęłam też
bardzo zwracać uwagę na to, co znajduje się na moim talerzu, a mój
żołądek przestał być śmietnikiem, do którego wrzucam, co popadnie. Nie
stało się to z dnia na dzień, to był proces, który cały czas trwa. Uczę
się, próbuje, testuję.
Dziś wieczorne treningi, to integralna część mojego dnia. Jak poranna kawa czy wieczorny prysznic. Nie każda aktywność fizyczna mi odpowiada. Nie lubię sportów grupowych jak siatkówka, piłka nożna itd. Przez lata próbowałam wiele różnych dyscyplin sportowych.
W szkole nienawidziłam biegania, uważałam, że to
jakaś totalna głupota biec przed siebie. Nie widziałam w tym celu ani
sensu. Tak było, dopóki kilka lat temu nie spróbowałam pobiegać sama.
Wiecie tak tylko dla siebie, bez żadnego przymusu zaliczenia na ocenę
kilometra. Bieganie było już wtedy dość modne, wydrukowałam siebie
przykładowy trening dla początkujących biegaczy i zaczęłam od minuty
biegu i minuty marszu. Przeczytałam gdzieś, że trzeba dać sobie dziewięć
tygodni na pokochanie biegania. Te dziewięć tygodni trzeba się
pozmuszać, a po tym czasie powinien przyjść przełom i bieganie ma zacząć
sprawiać przyjemność.
Jestem bardzo zżartą osobą, jak sobie wyznaczam
cel, to się go trzymam, więc zaczęłam biegać. Nie wiem, czy trwało to aż
dziewięć tygodni, ale pokochałam bieganie całym sercem. Uwielbiam ten
rytm, pozwala uspokoić skołatane myśli, odetchnąć świeżym powietrzem.
Paradoksalnie, choć człowiek jest cały spocony, to bieganie daje relaks i
odpoczynek.
5 czy 10 kilometrów, jedna przerwa czy cztery co za
różnica, biegam z sobą i dla siebie nie kilometry w tym są
najistotniejsze.
Biegam różnie, z przerwami tak jak teraz na Insanity, ale myślę, że dopóki będę mogła biegać, ten rodzaj sportu będzie ze mną.
Dlaczego ćwiczę? To tak jakby zapytać śpiewaka, dlaczego śpiewa albo pisarza, dlaczego pisze.
Sport to integralna część mnie, nigdy nie będzie, to na
żadnym zawodowym poziomie, ale też do niego nigdy nie dążyłam.
Sport
mnie uspokaja, odstresowuje, daje niesamowitą przyjemność. A jego wypadkową jest bardzo przyjemny fakt, że mogę wciąż nosić rozmiar S :). I tak niezmiennie od wielu lat wieczorne treningi są moją najlepszą częścią dnia.